Mróz, wiatr, moloch i klepisko
W kolejnym meczu kontrolnym przeciwnikiem Polaków miała być reprezentacja Litwy, a spotkanie miało zostać rozegrane w Kownie. Jak po latach wspominam ten mecz i ten wyjazd kojarzy mi się on przede wszystkim z… mrozem. Aura na Litwie była wówczas wyjątkowo niesprzyjająca, co wpłynęło zarówno na nasz pobyt, jak i na przebieg samego meczu. Wracając do początku przed wyjazdem pojawiało się jedno kluczowe pytanie – jak dostać się do Kowna. Tanie linie lotnicze nie latały wtedy ani na Litwę, ani do innych krajów bałtyckich. Auta nie miałem, a właściwie nie mieliśmy bo na ten wyjazd planowaliśmy jechać razem z Łukaszem. Pociągi w tamtą część Europy także nie jeździły, chyba że z „milionem” przesiadek. Została komunikacja autokarowa. Poszperaliśmy w internecie i znaleźliśmy linie autobusową, która jeździła na regularnej trasie z Warszawy, przez wszystkie duże miasta państw bałtyckich aż do Tallina. Co ważne dla nas, niepracujących albo pracujących na półetatu, ceny biletów kupowanych z dużym wyprzedzeniem były bardzo korzystne. Nie wahaliśmy się ani chwili tylko od razu kupiliśmy bilety w obie strony. Pociągiem pojechaliśmy z Krakowa do Warszawy Zachodniej. Z dworca autobusowego na „Zachodniej” odjeżdżał nasz nocny autokar Polonus (nazwa przewoźnika) do Kowna. Patrząc na mapę odległość Warszawa – Kowno nie wydaje się straszna, jednak podróż dłużyła się niemiłosiernie. Po 9-10 godzinach jazdy docieramy do Kowna, które wita nas bardzo mroźną pogodą. Ogólnie na Litwie mieliśmy spędzić nieco ponad 48 godzin i cały trip podzielić na wycieczkę łączoną do Troków i Szawle (pierwszy dzień po przyjeździe) oraz zwiedzanie Kowna plus mecz w drugi dzień. Pierwszy dzień pobytu zdecydowanie na plus. Pogoda mieszana, trochę słońca, trochę chmur, ale udało się zobaczyć słynny Zamek w Trokach oraz równie znaną Górę Krzyży obok Szawle, jak i samo miasto. Z Szawle lokalnym busem wracamy do Kowna, gdzie mieliśmy nocleg. Po całym dniu zwiedzania z plecakami marzyliśmy o łóżku i gorącej kąpieli. Oferta noclegowa w mieście nie była zbyt bogata, a nam właściwie był potrzebny tylko jeden nocleg (zaraz po meczu mieliśmy autokar powrotny), więc zdecydowaliśmy się na pokój wieloosobowy w hostelu w centrum miasta. Gdy dotarliśmy do budynku z jednej strony poczuliśmy ulgę, że to już, a z drugiej rozczarowanie, gdyż standard zarówno budynku jak i pokoju był delikatnie mówiąc średni. Hostel znajdował się w ogromnej kamienicy. W środku długie, ciemne korytarze. Wszędzie cicho i pusto. Mieliśmy wrażenie, że w tym wielkim budynku jesteśmy sami, bo któż inny przyjeżdża do Kowna w taką pogodę i o takiej porze roku. Do tego chłód bo kto by ogrzewał taki ogromny, pusty gmach. Idziemy do naszego lokum będąc w 100% przekonani, że będziemy sami w wieloosobowym roomie. Wchodzimy do pokoju a tu niespodzianka. Na środku pokoiku stoi okrągły stolik a przy nim siedzi starszy mężczyzna. Z facjaty bardziej stary zakapiór, niż miły, wesoły dziadek. Duży chłop. Siedzi przy stole, a na stole bochen chleba, kawał szynki, nóż i… flaszka wódki z czarną etykietą. Jakaś wódka Moskwa. W głowie myśl – oho będzie ciekawie. Podchodzimy mówimy dzień dobry, hi, hello, a w odpowiedzi słyszymy: zdravstvuyte. Oho, Rosjanin. Ogólnie widok był nieco dziwny, można powiedzieć niepokojący. Mimo że w pokoju było zimno on siedzi ubrany w slipy i czarną koszulkę bez rękawów. No nic wchodzimy, zajmujemy swoje łóżka i na zmianę idziemy się kąpać. Po jakimś czasie Pan zaczyna do nas coś mówić po rosyjsku. Mało co zrozumieliśmy, ale zaczynamy prowadzić z nim jakąś nieudolną konwersacje. Nagle zaprosił nas do stołu, no to siadamy. W tym momencie Pan wyciąga spod stołu trzy kieliszki, a właściwie kielichy, bo miały one raczej rozmiar szklanki i zaczyna nam polewać wódkę. A za chwile: zdorowje! I siup przechyla kielicha. Patrzymy z Łukaszem na siebie co robić, pić czy nie pić. W życiu takiej wódki nie widzieliśmy. Czarna etykieta, rosyjskie napisy. Nasz towarzysz wcześniej sam opróżnił już pół flaszki. Dobra, raz się żyje, próbujemy. Czarna etykieta nie była przypadkowa, bo wódka miała dużo więcej „voltów” niż standardowe 40%. Trochę nas oczepało i rozgrzało. W sumie już się nie dziwiliśmy, że Pan siedział sobie taki porozbierany, gdyż był skutecznie rozgrzany od wewnątrz. Zaczęliśmy z nim rozmawiać, a w zasadzie próbowaliśmy. On coś mówił po rosyjsku, my po polsku i udawaliśmy, że rozumiemy. W końcu „wysoko procentowy” język w wielu przypadkach pomaga się dogadać. W sumie dowiedzieliśmy się tylko tyle, że Pan pochodzi z Rosji, a na Litwę przyjechał do pracy. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę, wypiliśmy kilka „luf” i poszliśmy spać. Jeśli chodzi o aspekt turystyczny zdecydowanie zawiódł nas drugi dzień pobytu na Litwie. Kowno jest pięknym miastem z bogatą historią ale jakoś nie było nam dane tego odkryć. A kluczowy wpływ na taki a nie inny odbiór miasta miała pogoda. Niestety w dniu meczu było szaro-buro, pochmurno (niskie, ciemne, deszczowe chmury). To wszystko w połączeniu z przenikliwym zimnem sprawiło, że od początku postrzeganie miasta było negatywne. Pokręciliśmy się trochę po centrum, byliśmy na zamku i w kilku obiektach sakralnych, jednak jako całość miasto zrobiło na nas ponure wrażenie. Zimowy anturaż, prawie wymarłe centrum, zamknięte atrakcje turystyczne – taki niefortunny obraz Kowna zobaczyliśmy w ten mroźny, marcowy dzień. W takim wypadku stwierdziliśmy, że nie ma co za dużo spacerować, lepiej posiedzieć i zagrzać się w jakimś barze. Z racji niskiej temperatury na stadion poszliśmy dość późno i w okolicy bram wejściowych na sektor było już bardzo dużo polskich kibiców. Zakładam, że z racji przeszywającego mrozu, pewnie większość musiała się rozgrzewać na różne sposoby. W kolejce pojawiły się emocje. W pewnym momencie doszło do konfrontacji dwóch świętokrzyskich ekip, ale sprawa została szybko zażegnana przez pozostałych kibiców, w myśl zasady, że na meczach kadry nie ma miejsca na załatwienie lokalnych zatargów. Wkrótce organizatorzy otwierają bramy, tłum wpada na stadion i w mgnieniu oka cały polski sektor jest szczelnie oflagowany. Nam udało się powiesić flagę na barierce nad wejściem na sektor. Mróz, zimny wiatr, pozostało czekać do rozpoczęcia meczu. A trzeba przyznać, że widok był dość szokujący. Infrastruktura stadionu bardzo archaiczna. Do tego murawa przypominała zwykłe klepisko. Zamiast trawy był piasek i błoto. Pole gry z perspektywy trybun zamiast koloru soczystej zieleni miało odcień żółto-brązowy. Stadion-moloch trochę z innej epoki, więc trudno się dziwić, że do gry nie przygotowano także murawy. Mecz towarzyski, więc jakie by nie były warunki trzeba grać. W przypadku meczu oficjalnego nie było to takie oczywiste. Kilka dni później na stadionie w Kownie miał odbyć się mecz eliminacyjny Litwa – Hiszpania, ale drużyna z Półwyspu Iberyjskiego z uwagi na stan murawy chciała to spotkanie odwołać.
My jednak gramy. W 2′ akcja Polaków, dośrodkowanie z lewej strony Macieja Sadloka, ale piłka wpada wprost w ręce bramkarza. Pierwsze 15 minut zupełnie bezbarwne w wykonaniu obu zespołów. Gra na beznadziejnym boisku nie sprzyjała budowaniu składnych akcji. Potem jednak w ciągu minuty nastąpiło małe trzęsienie ziemi. Najpierw z lewego skrzydła Robert Lewandowski wbiegł z piłką w pole karne, strzelił bardzo mocno, ale bramkarz wyciągnął się jak struna i zdążył sparować piłkę. Litwini szybko rozpoczęli grę, przenieśli piłkę w okolicę naszego pola karnego, tam zupełnie pogubiona polska obrona dała się zaskoczyć. Mimo przewagi 4 na 2 najpierw, Arek Głowacki źle wybija piłkę. Finalnie trafiła ona do ustawionego przed polem karnym Sauliusa Mikoliūnasa, który niepilnowany przez żadnego z naszych obrońców oddał błyskawiczny, precyzyjny strzał i debiutujący w polskiej bramce Sebastian Małkowski skapitulował. Po półgodzinie gry sytuacja boiskowa się powtórzyła. Kolejną dobrą sytuację zmarnowali Polacy, a po chwili kolejny cios wyprowadzili Litwini. Najpierw w 28 minucie znów Lewandowski urwał się na lewym skrzydle, minął obrońce i wbiegł w pole karne. Mocne dośrodkowanie, ale wbiegający na piłkę Kuba Błaszczykowski został uprzedzony przez obrońcę gospodarzy. Minutę później znów „prezent” ze strony polskich piłkarzy. Po wybiciu „w ciemno” Głowackiego, żaden z pomocników nie powalczył o piłkę, ta znów trafiła przed nasze pole karne, odbijała się od nóg przeciwników, w końcu bez zastanowienia huknął Edgaras Česnauskis i po raz drugi pokonał Małkowskiego. W tej sytuacji, podobnie jak przy pierwszej bramce zupełnie zawiodło krycie przeciwnika. W 40 minucie znów dwójkowa akcja Błaszczykowski – Lewandowski. Kuba miękko dośrodkował w pole karne, Lewy w polu karnym uprzedził bramkarza, ale strzelił nad bramką. W 45 minucie Polska powinna zdobyć bramkę kontaktową. Z prawej strony dośrodkował Błaszczykowski, piłka minęła w polu karnym kilku zawodników, trafiła w końcu do Ludo Obraniaka, ale ten z 10 metrów, mając piłkę na swojej lepszej lewej nodze, trafił wprost w bramkarza rywali. Koniec pierwszej połowy i niespodzianka. Litwini stworzyli dwie sytuacje bramkowe i obie wykorzystali. Zdecydowanym bohaterem pierwszej części spotkania był bramkarz gospodarzy Zydrunas Karcemarskas. Po przerwie obraz gry nie uległ zmianie. Co ciekawe nawet utrzymał się trend akcji cios za cios. Po godzinie gry świetna akcja wprowadzonego po przerwie Kamila Grosickiego, który wbiegł z lewej strony w pole karne, podał do świetnie ustawionego Lewandowskiego, ale Lewy strzelił tuż obok słupka. Co dzieje się potem? Znów Litwini błyskawicznie rozpoczynają grę, w środku boiska znów chaos. Polacy nie potrafią opanować lub chociażby wybić piłki. Gospodarze również grają nieporadnie, ale przejmują futbolówkę, graja na dwa kontakty, mają świetną sytuację strzelecką, ale Mindaugas Panka trafia w słupek. Kolejna szansa bramkowa miała miejsce w 75 minucie. Po dośrodkowaniu z rzutu rożnego w polu karnym w sytuacji strzeleckiej znalazł się Kamil Glik, ale bramkarz do spółki z obrońcą skutecznie interweniowali i zapobiegli utracie bramki. Koniec meczu. Polska na klepisku w Kownie przegrywa z Litwą 2:0. Gospodarze lepiej dostosowali się do trudnych warunków i byli skuteczniejsi. Jednak nie można powiedzieć, że gospodarze wygrali przypadkiem. Optycznie lepsi byli Polacy, ale obie drużyny stworzyły sobie po kilka dobrych sytuacji strzeleckich.
Doping w tym meczu był prowadzony na bardzo dobrym poziomie. Początkowo atmosfera była fantastyczna, jednak w pewnym momencie zaczęły się prowokacje i przepychanki z Policją, które w krótkim czasie przerodziły się w otwartą wojnę. Starcia w większości miały miejsce poza trybunami, ale były na tyle gwałtowne, że wkrótce stoisko gastronomiczne ulokowane tuż pod trybuną przestało istnieć. Ogólnie działo się bardzo dużo. Petardy hukowe, gaz i zamieszki trwające z mniejszą lub większą intensywnością praktycznie przez cały mecz. My z Łukaszem liczyliśmy, że sytuacja trochę się unormuje, gdyż musieliśmy wyjść ze stadionu 15 minut przed końcem meczu, żeby zdążyć na autokar do Polski. W sytuacji regularnej bijatyki nikt by nas ze stadionu nie wypuścił. Faktycznie 15 minut przed końcem meczu, ściągnęliśmy flagę, przy bramach stadionowych pokazaliśmy bilety autokarowe i mogliśmy jeszcze przed zakończeniem meczu wyjść z obiektu. Całą drogę powrotną do Polski przesypiamy. Budzimy się dopiero na dworcu Warszawa Zachodnia. Przesiadka i kolejna drzemka w pociągu do Krakowa. I tak kolejny wyjazd dobiegł końca.
25 marzec 2011
Kowno – Dariaus ir Girėno stadionas – widzów 5.000
Litwa – Polska 2:0 (2:0)
1:0 Mikoliunas 19′
2:0 E. Cesnauskis 29′
Litwa: Karcemarskas (46′ Setkus) – Stankevicius, Skerla (46′ Zvirgzdauskas), Zaliukas, KijanskasI – Ivaskevicius, Panka (87′ Razanauskas), Mikoliunas (46′ D. Cesnauskis), E. Cesnauskis (82′ Borovskis) – Danilevicius (71′ Galkevicius), Labukas
Polska: Małkowski – Piszczek, Głowacki, Glik, Sadlok – Mierzejewski (46′ Grosicki), Murawski (46′ Peszko), Dudka (85′ Jodłowiec) – Błaszczykowski (85′ Pawłowski), Lewandowski (73′ Kucharczyk), Obraniak (69′ Roger)
Żółte kartki: Labukas, Žvirgždauskas, Kijanskas (Litwa) – Glik (Polska)