Długa noc w Belfaście
Wyjazdy autokarowe na dwa turnieje mistrzowskie, emocje i wiele niezapomnianych historii jakie wiązały się z tymi wypadami pobudziły apetyt na kolejne podróże i kolejne piłkarskie przeżycia. Tym razem plan zakładał dalszą wyprawę i pierwszą eskapadę samolotem. Harmonogram eliminacji sprawił, że wybór padł na Belfast. W tym czasie loty z Krakowa do Dublina – stolicy Irlandii były dość częste i w bardzo przystępnych cenach. Dalszą trasę z Dublina do Belfastu mieliśmy pokonać autokarem. 2009 rok to już schyłek studiów dziennych, ale udało mi się znaleźć pracę na pół etatu i zarobić parę groszy na wyjazd i na życie po studiach. Mimo, że wpadło kilka stówek do kieszeni, eskapadę do Belfastu też spokojnie mogę zakwalifikować do kategorii „bieda-wyjazd”. Podobnie jak poprzednio był to wyjazd bez noclegu, bez biletu na mecz, bez koncepcji jak spędzimy czas na miejscu. O ile w przypadku wyjazdów na mistrzostwa było sporo pozytywnych przygód i miło spędzony czas, o tyle tym razem było trochę strachu i raczej traumatycznych przeżyć. To co teraz jest dla mnie kolejną historią do opowiedzenia, kolejnym przeżyciem, kolejnymi anegdotami, wtedy było niekończąca się nocą w Belfaście i ulgą kiedy nastał poranek. Jak pisałem w streszczeniu tej części strony poświęconej wyjazdom piłkarskim wszelkie wydarzenia około-piłkarskie jakich doświadczyłem zagranicą (właśnie jeszcze w okresie studenckim) wpłynęły na moje zainteresowanie footballem od strony kibicowskiej. Nie były to tylko pozytywne wspomnienia bo takie też oczywiście pozostają w pamięci, ale piętno odcisnęły „trudne” sytuacje jakich doświadczyłem zagranicą. Na wyjazd namówiłem Daniela i razem ruszyliśmy samolotem do Dublina. Atmosfera piłkarskiego wydarzenia wyczuwalna była już w samolocie. Na mecz leciało kilka ekip z południa Polski i kilka razy w trakcie lotu po samolocie niosły się piłkarskie przyśpiewki. Lądujemy w Dublinie i przesiadamy się w autokar do Belfastu. Dalsza podróż, a jakże, w jeszcze bardziej piłkarskiej atmosferze. W autokarze dominowali kibice z Polski jadący na mecz. Szczególnie liczne były grupy kibiców GKS-u Tychy i Lechii Gdańsk. W trakcie jazdy przyśpiewki: „Jesteśmy zawsze tam”, „Polska biało-czerwoni”, „To my, to my Polacy”, były przeplatane wstawkami klubowymi: „Był, będzie, jest Tyski GKS!” czy „A my swoje Lechia Gdańsk!” W takiej wesołej atmosferze docieramy do Belfastu. Był środek nocy, ale jakoś przeczekaliśmy do rana. Na miejscu kręcimy się trochę po centrum nie mając sprecyzowanych planów na spędzenie dnia. Na muzeum Titanica czy piwkowanie gdzieś w pubie nie było nas stać więc skupiamy się na bezpłatnych atrakcjach. Belfast słynął z murali w dzielnicach Falls Road i Shankill Road i właśnie zwiedzając te dwie dzielnice spędziliśmy najwięcej czasu. Potem było oczywiście jakieś „piwko na mieście” ale w sensie dosłownym czyli market + park. Musieliśmy się zastanowić co dalej robić, bo tak jak pisałem wejściówek na mecz nie mieliśmy. Decyzja – idziemy pod stadion. Wcześniej od Polaków na mieście nasłuchaliśmy się historii jak to Irlandczycy z Północy są niechętnie nastawieni do naszych rodaków, usłyszeliśmy historie o polskich rodzinach, które są piętnowane w mieście ze względu na pochodzenie. Szliśmy w stronę stadionu nieco przestraszeni. Dzielnica otaczająca stadion Windsor Park typowo wyspiarska. Całe rzędy domów w niskiej, gęstej zabudowie. Szliśmy tą dzielnicą, między tymi budynkami mając cały czas z tyłu głowy zasłyszane wcześniej historie. Co rusz spotykani Polacy opowiadają o bijatykach pod stadionem i policji na koniach więc im bardziej „wsiąkamy” w przystadionową dzielnicę tym bardziej rośnie adrenalina. Kolejni spotkani polscy fani i kolejne opowiastki o jakichś rozróbach na moście niedaleko stadionu. Myślimy sobie – kurcze co tam się dzieje?! Wkrótce dochodzimy do wspomnianego mostu. Ale tutaj cisza i spokój, nie ma policji, nie ma kibiców, główna akcja musiała mieć miejsce dużo wcześniej. Bliżej stadionu tłum gęstnieje, mnóstwo irlandzkich kibiców nastawionych raczej neutralnie. Wszędzie pełno samochodów opancerzonych i policji konnej. Od razu widać, że niedługo na Windsor Park rozpocznie się bardzo ważny mecz.
Mecz z Irlandią Północną to półmetek eliminacji do Mistrzostw Świata 2010 roku. Grupa była szalenie wyrównana i na ów moment wszystkie drużyny (Polska, Irlandia Północna, Słowenia, Słowacja, Czechy) prócz San Marino miały bardzo realne szanse na awans. Aby te szanse przedłużyć trzeba było przywieźć z Ulsteru korzystny wynik. Stary, można powiedzieć zabytkowy stadion Windsor Park i fatalna murawa to scena tego widowiska. Słońce, wiatr, polska formacja obronna i Artur Boruc to główni aktorzy tego… nazwijmy go górnolotnie – „spektaklu”. Gatunek przedstawienia – tragikomedia. Kończąc już te teatralne przenośnie należy jedynie nadmienić, że spektakl zakończył się totalną klapą. Już przed meczem postacią, która ogniskowała uwagę kibiców i dziennikarzy był Artur Boruc. Bramkarz szkockiego Celticu, nie raz demonstrował przywiązanie do wartości katolickich i nie jednokrotnie prowokował kibiców lokalnego rywala Glasgow Rangers, którego kibice są protestantami. Większość mieszkańców Irlandii Północnej to także protestanci więc już przed meczem lokalni dziennikarze rozpoczęli brudną grę atakując polskiego bramkarza i tworząc negatywną otoczkę wokół jego osoby. Te działania były nacelowane na to aby antagonizować przeciwko Borucowi irlandzkich kibiców oraz sprowokować i wyprowadzić z równowagi naszego golkipera. The Holy Goalie („Święty bramkarz” jak Boruc był nazywany przez kibiców Celticu) był zahartowany w takiej atmosferze i wydawało się, że nie robiła ona na nim większego wrażenia. Kulminacja niechęci i słownej agresji w stosunku do polskiego bramkarza miała miejsce już na Windsor Park. Na rozgrzewce i w momencie podawania składów słychać było głośne buczenie, każdy kontakt Boruca z piłką to solidna porcja gwizdów. Dodatkowo w drugiej połowie za polską bramką była „zielona ściana” kibiców z Ulsteru, która non-stop lżyła naszego bramkarza. Być może okrzyki, być może presja, być może jakiś inny powód sprawiły, że Boruc od pierwszych minut był bardzo niepewny i rozkojarzony co miało niestety swoje reperkusje w tym meczu. Pierwszy akt tragikomedii miał miejsce już w pierwszych dziesięciu minutach meczu. Już w 3 minucie błąd w ustawieniu Dariusza Dudki, który dostaje piłkę za plecy wyprzedza go Feeney, wbiega z lewego skrzydła w pole karne, oddaje groźny ale niecelny strzał. W czasie meczu mocno wiało, Irlandczycy w pierwszej połowie grali z wiatrem i długa piłka już na początku spotkania powinna być ostrzeżeniem dla Polaków. W 6 minucie kolejny karygodny błąd naszego obrońcy. Tym razem Michał Żewłakow traci piłkę przy linii bocznej, zawodnik gospodarzy wychodzi sam na sam, ale Boruc do spółki z Dudką ratują polski zespół przed utratą bramki. W tej sytuacji jeszcze się udało zapobiec utracie bramki ale w 10 minucie kolejne dośrodkowanie z lewego skrzydła zakończyło się bramką dla Irlandii Północnej. Na pierwszy rzut oka dośrodkowanie było kompletnie złe, przeciągnięte na co wpływ miał wiatr. Błąd popełnił Boruc który źle obliczył tor lotu piłki, Jakub Wawrzyniak i Michał Żewłakow odpuścili krycie swoich zawodników, Johnson zagrywa do Feeneya i jest 1:0 dla zawodników z Ulsteru. Owszem Boruca oślepiło słońce, owszem wiał wiatr, ale w tak ważnym meczu dla takich błędów nie ma usprawiedliwienia. Polacy w tym momencie nie istnieli na boisku, a Irlandczycy grając długimi podaniami sprawiali nam ogromne kłopoty w obronie. Gospodarze prowadzili grę, aż nieoczekiwanie jedna szybka wymiana piłki między Rogerem i Irkiem Jeleniem zakończyła się bramką dla biało-czerwonych. Roger posłał długą piłkę na wolne pole, Jeleń w swoim stylu wygrał pojedynek biegowy z irlandzkim obrońcą, wyszedł na sytuację strzelecką, uderzył w bramkarza, ale na tyle silnie że piłka przełamała ręce Taylora i wpadła do siatki. Wynik lepszy niż gra, a mogło być jeszcze lepiej, bo w 45 minucie po dośrodkowaniu z rzutu rożnego, piłka spadła pod nogi Jelenia stojącego 2 metry od bramki. Wszystko działo się tak dynamicznie, że piłka praktycznie odbiła się od polskiego napastnika i bramkarz zdążył z interwencją. Analizując pierwszą połowę meczu należy zauważyć jedną prawidłowość. Irlandczycy wiedzieli jaki był stan murawy na Windsor Park i od początku meczu grali przede wszystkim długimi podaniami co przynosiło im efekty. Kolejne długie piłki to każdorazowo panika w polskiej obronie. Nagminne było wycofywanie piłki do Boruca, który był praktycznie piątym obrońcą z racji częstych kontaktów z piłką. Biorąc pod uwagę otoczkę tego spotkania i katastrofalny stan murawy dodatkowe angażowanie golkipera do rozgrywania piłki nie było raczej dobrym pomysłem co dobitnie potwierdziło się w drugiej połowie. Drugie 45 minut zaczęło się od naporu gospodarzy. 47 minuta to rzut rożny dla Irlandczyków. Mocno bita piłka, w polu karnym Marcin Wasilewski nie upilnował Evansa i ten z kilku metrów pakuje futbolówkę do bramki. Kolejna sytuacja i kolejny raz polski obrońca jest spóźniony. Pewnie mecz w Belfaście byłby po prostu zwykłym meczem eliminacyjnym zakończonym porażką, gdyby nie sytuacja z 62 minuty. Sytuacja z tejże minuty spokojnie mogłaby trafić do kompilacji pt. „piłkarskie jaja”. Żewłakow naciskany przez obrońców nie po raz pierwszy w tym meczu wycofuje piłkę do Boruca. Mocno podaną futbolówkę próbuje wykopać polski bramkarz, ta podbija się jednak na jakiejś nierówności i wpada do naszej bramki. Na trybunie za bramką Boruca wybucha szalona radość. Presja, murawa, hałas wszystko się zgadza, ale to nie tłumaczy ani podania obrońcy w światło bramki, ani „babola” Boruca. Dariusz Szpakowski w komentarzu telewizyjnym powiedział „Aj Jezus Maria, jaki błąd Boruca”, ale w tym momencie lepiej byłoby podłożyć pod obraz intro z Benny Hilla. No cóż Kuszczak miał swoją Kolumbię, Boruc ma swój Belfast. Sytuacja z 62 minuty zupełnie podcięła skrzydła Polakom, chodź uczciwie trzeba przyznać, że przez cały mecz nasi reprezentanci byli schowani i przez cały mecz grali bardzo bojaźliwie. Na osłodę w 92 minucie doczekaliśmy się pięknej akcji Polaków. Bardzo dobre dośrodkowanie Wawrzyniaka, w polu karnym świetnie do główki złożył się Marek Saganowski i zdobył bramkę kontaktową. Ale to było wszystko na co stać było Polaków w tym spotkaniu. Kompromitująca gra, kuriozalne bramki tak w skrócie można podsumować ten mecz.
Szczerze mówiąc nie pamiętam gdzie oglądaliśmy mecz. Nagle jednak wpadła nam do głowy myśl, że nie po to lecieliśmy i jechaliśmy do Belfastu żeby nie być na stadionie. Jakoś musimy się tam dostać, chodź na chwilę. W drugiej połowie podeszliśmy pod stadion. Sektor polski był zamknięty więc zaczęliśmy chodzić wokół stadionu. Nagle na 10 minut przed końcem meczu otwarły się bramy stadionowe i pierwsi kibice zaczęli wychodzić z obiektu. Pomyślałem to jest ten moment. Wszyscy wychodzą a dwóch chłopaków z Polski w odwrotnym kierunku. Mówię do Daniela ciśniemy i się nie zatrzymujemy. Ruszamy najpierw szybkim marszem a potem biegiem na stadion. Widząc to ochrona zaczęła nas blokować, wtedy zacząłem krzyczeć „I lost my wallet, I lost my wallet”. Pierwsi stewardzi odpuścili. Jesteśmy już na stadionie, musimy się jeszcze dostać na trybuny. Wchodzimy po schodach (oczywiście pod prąd, bo fala kibiców ruszyła już do wyjścia). Na górze znów ochrona, znów „I lost my wallet”, pokazałem, że gdzieś tam jest mój portfel. Ok idźcie! I tak oto znaleźliśmy się na trybunach stadionu. Nie wiem czy mecz jeszcze trwał czy już się skończył, liczyło się tylko to, że byliśmy na stadionie. Windsor Park – mój pierwszy stadion zagranicą zaliczony. Co prawda bez meczu, co prawda bez kibicowania, co prawda bez „babola” Artura Boruca, ale k… jesteśmy na stadionie. Chłoniemy atmosferę. Irlandczycy wygrali mecz więc na trybunach chóralne śpiewy, trwają jeszcze długo po zakończeniu meczu. Tak zafiksowaliśmy się emocjami, stadionem, kibicami, ze nawet nie zauważyliśmy, że stadion opustoszał. Robimy kilka pamiątkowych zdjęć. Udało się. Wychodzimy ze stadionu i wtedy zaczął się ten bardziej traumatyczny fragment wyjazdu. Był marzec, temperatura szybko spadła, zaczął wiać zimny wiatr. Przed nami długa noc w Belfaście. Jak wspomniałem noclegu nie mieliśmy do tego wszystkie okoliczne dworce były zamknięte. Co tu robić? Po pierwsze opuściliśmy dzielnice przystadionową i poszliśmy do centrum. Centralne dzielnice miasta opustoszałe, czynnych było jedynie kilka dyskotek. Na wizytę w dyskotece nie mieliśmy pieniędzy, do tego na imprezę raczej nie wpuszczono by dwóch „backpakersów” z Polski, w sportowych strojach z dość dużymi plecakami. Nie pasowaliśmy do takiego miejsca. Ale patrzyliśmy z zazdrością na miejscową młodzież. My przemarznięci, bez perspektyw na noc, a oni w krótkich rękawkach przed lokalami z piwem i papierosami w ręku. No cóż trzeba było tułać się dalej. Chodzimy ulicami Belfastu bez celu aż tu nagle coś wystaje z żywopłotu. Podchodzimy bliżej a tu ponad krzaki sterczą nogi i… kobiece szpilki. Myślimy co jest grane?! Podchodzimy jeszcze bliżej a tu jakaś kobieta śpi sobie w zieleni z nogami ku górze. Niezłe jaja, tego jeszcze nie grali. No tak ale co tu robić, temperatura bliska zera stopni, więc żywopłot raczej nie jest dobrym miejscem do snu. Chwytamy Panią za ręce i stawiamy do pionu. Okazało się, że to jakaś „bizneswoman”. Elegancko ubrana, firmowy dress code, aktówka. Pani była jedynie mocno pijana. Po chwili kobieta doszła do siebie, podziękowała i poszła w swoja stronę. Ot taka nocna historia w Belfaście. Nam już jednak nie było do śmiechu. Kolejne minuty mijały a my byliśmy coraz bardziej przemarznięci, temperatura jeszcze bardziej spadła. Do tego doszło krańcowe zmęczenie. Cały dzień na nogach. Całe Falls Road i Shankill Road, centrum, stadion – wszystko zrobione „z buta”. W pewnym momencie organizmy się zbuntowały i zmusiły nas do odpoczynku. Byliśmy tak zmęczeni, że przysiadliśmy na pierwszych napotkanych ławeczkach pod jakimś supermarketem. Byliśmy tak wykończeni, że na tych ławeczkach usnęliśmy. Spanie na zewnątrz w temperaturze bliskiej zera stopni Celsjusza nie miało nic wspólnego z odpowiedzialnością i zdrowym rozsądkiem, ale wtedy ze zmęczenia nie kontrolowaliśmy naszych reakcji. Organizmy pragnęły resetu. Nie mam pojęcia jak długo spaliśmy, ale totalnie wychłodziliśmy ciało. Przebudziliśmy się w tym samym momencie, od razu stanęliśmy do pionu i drgaliśmy. Były to drgawki, których nie zapomnę do końca życia. Nie byliśmy w stanie zapanować nad organizmem, szliśmy przed siebie i trzęśliśmy się z zimna. Nikt nic nie mówił, bo nie byliśmy w stanie. Na szczęście była pewnie 5 nad ranem i gdzieś w oddali widzieliśmy palące się światła dworca. Był to bodajże jakiś dworzec autobusowy, na którym otwarta była już kawiarnia. Uratowani! Od razu zamówiliśmy po dwie gorące herbaty i przez kolejne kilkadziesiąt minut siedzieliśmy w tym lokalu, grzaliśmy się i czekaliśmy aż nasze organizmy odzyskają energię. Wspominając po latach tę noc wiadomo, że była to totalna głupota. Nie ma co się użalać nad sobą, nikt nam nie kazał jechać do Belfastu, nie mając planu i odpowiedniego przygotowania logistycznego. Była to kolejna młodzieńcza przygoda, kolejne doświadczenie życiowe i nauczka na przyszłość. Następnego dnia mieliśmy jeszcze chwilę na zwiedzanie Belfastu, po czym znowu wesołym autobusem wróciliśmy na lotnisko do Dublina. Okazało się, że tym samym samolotem do Polski wracała jeszcze liczniejsza grupa kibiców. Na lotnisku był czas na rozmowy o meczu i o piłce. Zrobiliśmy sobie nawet pamiątkowe zdjęcia z flagami (niestety te zdjęcia z lotniska gdzieś zaginęły). Jeśli dobrze pamiętam byli tam chłopaki z Koluszek, kibice Stara Starachowice i jeszcze jakieś dwie inne ekipy. Szczęścia nie miał jeden z pasażerów naszego lotu. Na potrzeby tego opowiadania nazwijmy go „czarnoskórym biznesmenem”. Był to elegancki, młody mężczyzna, w garniturze, pod krawatem z neseserem w ręku. Pech (jego pech) chciał, że zostało mu przydzielone miejsce środkowe pomiędzy kibicami z Polski. Akurat w tym rzędzie i rzędach obok impreza trwała przez cały lot. Panowie inicjowali przyśpiewki, lała się wódeczka i whisky. Czarnoskóry kolega chcąc nie chcąc stał się częścią tej podniebnej balangi. Niestety skutki były dla niego opłakane. Po dwóch godzinach lotu trzeba było opuścić samolot. Elegancki pan nie miał już marynarki i krawata (nie mówiąc już o neseserze) i nie był w stanie o własnych siłach opuścić pokładu samolotu. Personel pokładowy chyba widział „co się święci” i szybko zaalarmował obsługę lotniska. Po wylądowaniu na płycie lotniska na pijanego pasażera czekały już odpowiednie służby. I tak wróciliśmy z Belfastu przywożąc bagaż pełen przygód.
28 marca 2009
Belfast – Windsor Park – widzów 14907
Irlandia Północna – Polska 3:2 (1:1)
1:0 Feeney 10′
1:1 Jeleń 27′
2:1 Evans 47′
3:1 Michał Żewłakow 61′ (s)
3:2 Saganowski 90’+2′
Irlandia Północna: Taylor – McAuley, Craigan, Hughes, Evans – Johnson, Clingan, McCann, Brunt – Feeney (84′ Baird), Healy (92′ Little)
Polska: Boruc – Wasilewski, Michał Żewłakow (65′ Bosacki), Dudka, Wawrzyniak – R. Lewandowski, M.Lewandowski, Guerreiro, Bandrowski (60′ Błaszczykowski), Krzynówek – Jeleń (71′ Saganowski)
Żółte kartki: Brunt (Irlandia Północna) – Roger, Wasilewski, Krzynówek (Polska)